Jerzy Doroszkiewicz- Urodziła się pani w Białymstoku, bo był lepszy oddział położniczy niż w Hajnówce?
- Myślę, że na pewno (śmiech). Moja mama dostała w Hajnówce stanowisko kierownika laboratorium i przenieśliśmy się tam, ale wcześniej część mojej rodziny była powiązana z Białymstokiem i nadal mam tu sporą część rodziny.
- Jaka była Hajnówka na początku lat 80.?
- Wspominam to miasteczko jako bardzo zielone i w dzieciństwie wydawało mi się wielkie. Teraz, kiedy przyjeżdżam do Hajnówki, jest bardzo malutka. Tak już jest ze wspomnieniami z wczesnej młodości. Było spokojnie, wszyscy się znali. Od lat próbuję te relacje przenosić do Warszawy. W Hajnówce wyjdzie się na ulicę i ciągle z kimś wita, ludzie nie są anonimowi. Po kilkunastu latach mieszkania w śródmieściu Warszawy mam tak samo.
- Żeby każdego poznać?
- Znam ludzi, którzy prowadzą warzywniak, mam swojego szewca, swojego kuśnierza, mam swoją piekarnię, wędliny kupuję w sklepie u pana Czesia, on mi zawsze wybiera kości dla mojego pieska i odpowiednie kawałki mięsa na schabowe. To wszystko jest takie małomiasteczkowe, a ja się śmieję, że daje mi poczucie bezpieczeństwa. Mieszkam w kamienicy, której mieszkańców można zliczyć na palcach obu rąk i to też jest jak w małym miasteczku. Nie mieszkam w mrówkowcu, gdzie ludzie są bardziej anonimowi i ci z pierwszej klatki nie znają tych z siedemnastej. W Białymstoku też są przecież takie osiedla - choćby na Dziesięcinach czy na Słonecznym Stoku.
-Mam wrażenie, że w Białymstoku przeciętny młody człowiek nie miał pojęcia, że 50 czy 90 kilometrów stąd, są średnie szkoły, gdzie uczy się języka białoruskiego.
- Poszłam do liceum z dodatkową nauką języka białoruskiego dlatego, że była tam drużyna siatkarska i lepsze laboratoria językowe. Myślałam o studiowaniu germanistyki, a język niemiecki był tam na bardzo wysokim poziomie i to był główny powód wyboru tej szkoły. Nie był on zbyt duży, bo jest jeszcze tak zwane „polskie liceum”, bez nauki białoruskiego. W swoim liceum musiałam się nauczyć tego alfabetu i oczywiście było mi trudniej, tyle że ja nie boję się pracy ani wyzwań. To był wybór pragmatyczny, a nie sentymentalny. Pomijam, że bliżej od domu było liceum „polskie”, no i w owym czasie w Hajnówce to z białoruskim językiem nauczania było uważane za lepsze. Dziś nie wiem, czy to była prawda, ale na pewno szkoła, do której chodziłam dostawała różne granty z ministerstwa przeznaczone dla mniejszości narodowych. Sala gimnastyczna była nowocześniejsza.
- I można było grać w siatkówkę.
- Wtedy „waliłam w siatę”, byłam kapitanem drużyny i szło mi całkiem nieźle. Niestety, byłam za niska i nie mogłam tego kontynuować, ale lubiłam sport. Bardzo lubię wygrywać, a jak się przegrywa, to też jest motywacja, żeby coś poprawić, zmodyfikować strategię i iść do przodu. Dobrze, kiedy człowiek w takim wieku ma do czynienia ze sportem. Dzięki temu teraz nie chodzę na żadne siłownie, aerobiki, w ogóle olewam kulturę fizyczną. Ćwiczyłam właściwie od dzieciństwa, bo mam strasznie krzywy kręgosłup, miałam mieć nawet operację, ale różnego typu rehabilitanci wyprowadzili mnie. Tyle że musiałam chodzić dwa razy dziennie na gimnastykę korekcyjną. Jestem mega wyćwiczona, na studiach stwierdziłam, że nie muszę mieć wuefu i od tej pory „nie używam”, a jednak to nie przeszkadza w utrzymaniu dobrej figury - siatkówka bardzo pomaga w takim wieku.
- To nie bała się pani, że grając w siatkówkę złamie się palec i nie będzie można ćwiczyć na pianinie?
- W ogóle mi to nie przyszło do głowy. To może absurdalne, ale w moim życiu takich absurdów jest sporo. Nie zwracam uwagi na takie drobiazgi! Jestem oksymoronem, skonstruowanym z części, które zaprzeczają sobie. Z jednej strony jestem strasznie introwertyczna i wsobna, i bardzo lubię być sama ze sobą i pewnie dlatego piszę książki. Z drugiej strony nie mogę cały czas funkcjonować w norze, muszę być wśród ludzi, czerpać energię, czyli mam cechy przypisywane ekstrawertykom. Byłam zainteresowana siatkówką, a z drugiej strony była muzyka, ale o tym palcu w ogóle nie pomyślałam.
- Dlaczego zainteresowała się pani dziennikarstwem?
- To było pod koniec średniej szkoły, kiedy trzeba było wybierać kierunek studiów. Wiedziałam już, że nie mogę pójść do akademii muzycznej. To bardzo przykre, kiedy po latach ćwiczeń człowiek dowiaduje się, że nie będzie dobrym pianistą, nie ma talentu, ani predyspozycji do występów. Jednocześnie - nie chciałam uczyć dzieci rytmiki w szkole. Rozumie pan: megalomania rozwinięta do granic możliwości, rozdmuchane ego.
- To stąd te media. By mieć wpływ na innych?
- Stwierdziłam, że chcę mieć życie pełne przygód, takie jak się ogląda w telewizji, czy czyta w prasie. Kiedy pochodzi się z Hajnówki, bardzo małego miasteczka, gdzieś na skraju Puszczy Białowieskiej, to trzeba się dostosować do lokalnej rzeczywistości, i nie dotyczy to tylko Hajnówki, ale każdego małego miasteczka. Pan jest z Białegostoku?
- Z centralnego centrum (śmiech)
- To pan mnie w ogóle nie rozumie (śmiech). Miałam wrażenie, że oko cyklonu jest gdzieś indziej, a ja jestem poza nawiasem. Jak się ma taką osobowość jak moja, to czuje się ogromny dyskomfort. Postanowiłam, że skoro wulkan jest jakiś kawałek stąd, to muszę do niego dotrzeć. I tyle. Poza tym - nie mam umysłu analitycznego, który pozwalałby mi pójść na matematykę, politechnikę, zawsze miałam kłopot z wiedzą, którą trzeba wkuć. W dziennikarstwie z jednej strony trzeba się umieć skupić na tekście, zrealizowaniu materiału, bez względu na rodzaj mediów, a z drugiej wymaga ono funkcjonowania z ludźmi. Zawsze byłam otwarta, nigdy nie miałam kłopotów w kontaktach i wiedziałem, że to jest mój atut. To było kolejne wyzwanie, ale i substytut, w kontekście życiowego wyboru. Po ukończeniu szkoły z dodatkowym językiem białoruskim ze względu na oceny na świadectwie mogłam pójść na każdą uczelnię w Rosji i na Białorusi bez egzaminów i bardzo wielu moich znajomych to wykorzystało. Ja uznałam to za zamykanie drogi rozwoju i pamiętam, iż moja mama bardzo się na mnie obraziła, że nie chcę skorzystać z takiej szansy. Nie wierzyłam w to, myślałam że będę musiała tam zostać, czyli - wyprowadzić się na Białoruś. Byłam tam raz na koloniach i pamiętam te muchy fruwające nad serem. Może teraz się zmieniło, ale wtedy to nie było zachęcające. Poza tym wszyscy moi koledzy z tych kolonii mieli takie siatki z towarem na sprzedaż, a ja nie dość, że nic nie miałam, to jeszcze nie byłabym w stanie pewnie niczego sprzedać.
- Kiedyś była w Białymstoku niezwykle popularna popołudniówka - „Kurier Podlaski”. Jak Pani trafiła do tej gazety?
- Wtedy już wychodziła rano. Mam przeurocze wspomnienia związane z pracą w tej gazecie. Podejście było kompletnie „falowe”. Nigdy więcej nie spotkałam takiego klimatu jak w „Kurierze Podlaskim”. To była gazeta składająca się ze spółdzielców, czyli była stara gwardia i młodzi, którzy musieli zachrzaniać z różnymi tematami. Bardzo dużo się tam nauczyłam i wydaje mi się, że takie przeszkolenie dla młodego dziennikarza jest konieczne. Dziś tego „falowego” podejścia już nie ma. Jest mnóstwo mediów, internet, media społecznościowe generują często szybciej informacje niż tradycyjnie rozumiane, co sprawia, że do tego zawodu przychodzą ludzie nieprzygotowani. Nie ma tego etosu, wspinania się po drabinie. Czasem poprawiałam tekst przez tydzień albo wybierałam temat, który nie nadawał się do dziennika. Pamiętam, że pisałam tekst o mniejszościach religijnych, co teraz wydaje mi się słuszne na tamtym terenie, a mój ówczesny kierownik zrównał mnie z ziemią. Regularnie ryczałam po powrocie do wynajmowanego pokoju. To był czas wielkiej prowizorki, ale i autentycznego dojrzewania. Nagle trafiłam do dorosłego świata, bez żadnego wsparcia rodziców, bo cóż oni mogli będąc w Hajnówce. Wiedziałam, że albo się nauczę konstruowania informacji prasowych, będę poprawiać do skutku, aż stanę się w tym dobra, albo wypadam z tego zawodu. To było niezwykle ważne. Dosyć szybko zrozumiałam, że „Kurier Podlaski” mi nie wystarcza, że chcę pracować w Polsce, nie w regionalnej gazecie. Z jednym z moich ówczesnych kierowników spotkałam się później w „Newsweeku”, gdzie miałam etat, a on się starał o pracę. Czułam się dziwnie, bo darzyłam go taką estymą, że nie byłam w stanie na początku mówić do niego per ty chociaż zaczęliśmy w „Newsweeku” razem pracować. Taki był szacun dla starszych dziennikarzy.
- Czyli - ruszyła pani w Polskę
- Najpierw był „Express Wieczorny” i to był mój pierwszy etat w życiu. Przywiozłam swoje teksty pisane do weekendowego wydania „Kuriera Podlaskiego” i na ich podstawie trafiłam na początku do działu miejskiego, a potem robiłam sprawozdania sądowe. To był moment otwarcia, ale też strachu. Mierzyłam się z czymś nowym. To już nie była regionalna gazeta, w tamtym czasie miałam poczucie ogromnego sukcesu.
- A „Super Express”?
- Po prostu - podwoili stawkę i mnie podkupili. I tak już było cały czas.
- W „Newsweeku”, we „Wprost” to już można było podobno nieźle zarobić?
- Odchodzenie z takiego miejsca, cytując znajomych i rodzinę, było czystą głupotą. Trzeba być mną, żeby podjąć takie ryzyko. Mogłam tam być do emerytury, szczególnie że dziennikarz prasowy ma ograniczoną liczbę miejsc pracy do wyboru, a ja zawsze sercem byłam w prasie. Miałam swoją pozycję, swoich wiernych czytelników i ludzie czekali na moje teksty. Odchodząc, nie zrobiłam tego świadomie, po prostu cały czas chciałam się rozwijać. W momencie, kiedy wchodziła w grę rutyna, kiedy wiedziałam jak to się robi, trzy razy pisałam na przykład raport okładkowy o obronie koniecznej i to już nie było żadne wyzwanie. Nie można mieć wtedy poczucia, że się „wywala sufit”.
- Mówiąc językiem policyjnym - spowodowała pani śmiertelne potrącenie. To był ostateczny impuls, żeby wyhamować w pracy jako dziennikarka i zająć się pisaniem?
- Wtedy to nie ja podejmowałam decyzję. Musiałam podporządkować się temu, co zgotował mi los. Nie wiedziałam, co mam robić, jak mam dalej żyć. Wiedziałam jedynie, że nie mogę wrócić do tej pracy, bo tak intensywne działania doprowadziły do tego, że „na zmęczeniu” spowodowałam ten wypadek. Wtedy można zadać sobie pytanie - co mogę robić, skoro niczego innego nie umiem? Wszystkie dziecinne marzenia, wszystkie plany przestają być aktualne. Całe swoje życie podporządkowałam pisaniu do gazet, byciu dziennikarką, reporterką. To nie jest tylko praca - to pewnego rodzaju misja, ale też i życie, w którym się uczestniczy. Ta tragedia była w pewien sposób bardzo doniosłym wydarzeniem. Spoglądając na biografie pisarzy, twórców, to zawsze znajdzie się pewien moment krytyczny. Wtedy człowiek uwrażliwia się na zupełnie inne przestrzenie, pewne rzeczy stają się nieistotne, za to inne stają się kluczowymi. Tylko to zajęło mi dwa, może trzy lata, cały proces wracania do siebie, leczenia, terapeutyzowania się trwał znacznie dłużej. Przez pięć czy sześć lat chodziłam tylko w czarnych ubraniach. Ludzie mnie pytali: czy jestem w żałobie? Tak, mentalnie byłam w żałobie.
- I wtedy wprowadziła pani do polskiego kryminału profilera - to była nowość?
- Wtedy nikt nie wiedział, kim jest profiler. Policja uważała, że to powinna być tajna wiedza operacyjna. Oni ukrywali, że są tacy ludzie, bo im się wydawało, że to zapobiegnie dokształcaniu się przestępców. To bzdura. Przestępcy się nie dokształcają i niczego nie analizują. Kiedy dochodzi do zbrodni, nikt nie myśli o żadnym modus operandi ani o motywie. Myślą tylko, żeby zatrzeć ślady i też zwykle robią to nieudolnie. Wtedy odkryłam postać Bogdana Lacha - pierwszego polskiego profesjonalnego profilera, do którego po ekspertyzy zgłaszały się różne komendy w najtrudniejszych przypadkach - kiedy przestępca jest zmyślniejszy, nie można odnaleźć zwłok, albo występuje seria zbrodni. Kiedy jeszcze pracowałam w „Newsweeku” pisałam reportaż o niewykrytych zbrodniach, jedną z nich było zabójstwo dziewczyny, a morderca odjechał na rowerze. Podejrzana była połowa miasteczka, gdzie doszło do tego zabójstwa i ostatecznie policja nie wykryła sprawcy. Po latach, czytając jakieś kryminałki, dowiedziałam się, że sprawcą był seryjny zabójca i działał w całej Polsce. Kiedy się zajmuje takimi tematami, pewne historie zostają w pamięci. Natychmiast zadzwoniłam do komendanta i zapytałam, jak to zrobiliście. Komendant odpowiedział: przyjechał taki facet w czarnym płaszczu, wziął akta na noc, a rano przyniósł mi taką kartkę. Tam było 25 punktów i kiedy je przeczytałem, wiedziałem, dokąd mam iść. Zapytałam - kim był ten facet? I usłyszałam: Jakiś prowajder czy co… To pytam - może profajler? O, tak, profajler - ucieszył się komendant. Nie chciał mi dać do niego numeru, zarzekając się, że to tajna wiedza i jak da mi numer, to mu… utną klejnoty. To powiedziałam, że jak mi nie powie, to sama przyjadę i mu utnę. Zaczął się śmiać i dał mi wskazówkę, żebym szukała w sekcji psychologów komendy wojewódzkiej w Katowicach. Wzięłam urlop i pojechałam do Katowic. Na początku nie chcieli dopuścić do spotkania z panem Bogdanem Lachem, ale powiedziałam że nie ruszę się z dyżurki, dopóki mnie nie wpuszczą. Jak już weszłam, spędziłam czas do wieczora i tak powstał pierwszy w Polsce reportaż o profilerach do „Newsweeka”. Wracając do Warszawy wiedziałam, że to jest niewykorzystany bohater, bardzo ciekawy. Polscy profilerzy różnią się od tych z amerykańskich filmów, zupełnie inne typy osobowości i zupełnie inaczej pracują. Nie miałam planu pisania książki, ale to było dla mnie arcyciekawe. Kiedy miałam kryzys zawodowy, poczułam, że w kółko piszę to samo, zaczęłam pisać książkę do szuflady. Nie miałam już dokąd pójść - „Newsweek” wtedy był najwyżej w hierarchii czasopism. Bawiłam się fabułą, nikomu o tym nie mówiłam, odkryłam, że to zupełnie inny rodzaj zapisu, który daje mi strasznie dużo frajdy. Strasznie się męczyłam, w ogóle - nienawidzę pisać, nie znoszę tego - natomiast „odklejałam się” i to było takie cudowne, coś, czego nigdy wcześniej nie doświadczyłam, a było bardzo mi bliskie.
- I przydało się...
- Po tym wypadku, kiedy się terapeutyzowałam, nie wiedziałam co mam zrobić ze swoim życiem, terapeutka kazała mi się zająć czymś, co odsunie poczucie winy, wyrzuty sumienia, żebym przestała myśleć o tym, że już nie chcę żyć. Pomiędzy wierszami wynikła ta rozpoczęta książka i kazała mi nad nią pracować. Wyciągnęłam ją tylko po to, żeby odrobić pracę domową. Otworzyłam ją, zaczęłam czytać i pomyślałam: Jakie to jest ch..we. I zaczęłam poprawiać. Tak się wciągnęłam w poprawianie, że doświadczyłam „odklejenia”, mnie bardzo bliskiego, kiedy traci się kontakt z rzeczywistością, funkcjonuje w przestrzeni fabularnej. To była jedyna rzecz, która pozwalała mi na chwilę odsunąć się od tej traumy i w pewnym momencie załapałam bakcyla i skończyłam książkę. Coś z tym trzeba było zrobić, to wysłałam do pewnego wydawnictwa i natychmiast miałam kontrakt. Za „Sprawę Niny Frank” dostałam od razu nominację do Nagrody Wielkiego Kalibru, wydawnictwo zamówiło następną książkę, to wszystko działo się trochę poza mną. Nie marzyłam od dziecka, że będę pisarką, nie pisałam w dzieciństwie wierszy i opowiadań. Nigdy nie napisałam żadnego wiersza i nie napiszę!
- Wydaje mi się, że „Okularnik” był szokiem dla całej Polski, nie ze względu na mroczną intrygę, ale literacki opis pacyfikacji białoruskiej wsi przez „Burego”.
- Wszyscy mi mówili, żebym o tym nie pisała, nawet ludzie, którzy pomagali mi w dokumentacji przed napisaniem książki. Historycy, socjolodzy, w ogóle nie wierzyli, że zmieszczę to w powieści. Uważali, że się przestraszę, nie napiszę tego. Kiedy przeczytałam dokumenty w białostockim IPN-ie, nie wierzyłam, że nikt o tym nie pisze, nie mówi. Dlaczego mówi się o Jedwabnem, tego typu historie relacjonuje się bardzo szeroko, a tutaj - cicho, sza. To było jakieś podejrzane. Na początku myślałam, że to nieprawda i dlatego przeczytałam wszystkie dostępne dokumenty. Jeździłam do Białegostoku pociągiem i był taki moment, kiedy siedziałam przed dworcem PKP, na tych schodkach, paląc papierosa i zastanawiałam się - co ja mam z tym zrobić, w jaki sposób do tego podejść? Czy ja, prosta autorka powieści kryminalnych, mam w ogóle do tego prawo? Przypominam, że nie mam żadnej misji do tworzenia czegoś, co będzie literaturą piękną, przełomową, piszę powieści rozrywkowe, popularne. Stwierdziłam, że nie mam innego wyjścia. Muszę to opisać, właśnie dlatego że nie zrobił tego nikt inny, jeśli ja tego nie zrobię. Zapewniam, że opis, o którym pan mówi to wersja bardzo, bardzo soft. Bardzo łagodna, specjalnie ją cyzelowałam, żeby nie przesadzić. Nie chciałam też doprowadzić do sytuacji, kiedy szala przeważy na jedną ze stron. Chciałam, by czytelnik mógł sam sobie wyrobić zdanie. Kto będzie chciał zgłębić temat, może złożyć wniosek do IPN i samodzielnie przeczytać dokumenty. Ich czytanie jeży włos na karku, po prostu są wstrząsające. Co absurdalne, dyskusja o książce rozgorzała o wiele później od daty premiery „Okularnika”. Po opublikowaniu byłam przygotowana na wielki hałas i byłam zdziwiona, że nic się nie dzieje.
- Kiedy pani dowiedziała się, jaki los spotkał najbliższych?
- Właśnie w trakcie dokumentacji przed napisaniem tej książki.
- Ten mord był tabu? Rodzinną tajemnicą?
- To może zrozumieć tylko ktoś, kto pochodzi z tamtych terenów. To było najbardziej wstrząsające, a z drugiej strony najbardziej smakowite fabularnie, że ta zmowa milczenia mogła być przez tyle lat dochowana. Przecież ciała wozaków ekshumowano dopiero w latach 90. XX wieku. Czy taka sytuacja mogłaby zaistnieć na jakimkolwiek innym terenie? To było dużo bardziej wstrząsające niż względy sentymentalne, osobiste. Jestem pisarką i moim obowiązkiem jest opowiadanie doniosłych historii, nie skupianie się na sobie i patrzenie przez własny pryzmat. To, że zmowa milczenia trwająca od 1946 roku do lat 90. mogła być utrzymana, było dla mnie potworne!
- Przyznaję, że dopiero z pani książki dowiedziałem się, że jest jakaś Narodowa Hajnówka…
- To jest dowód na siłę dokumentacji. Można zbadać interesujący obszar, a potem opowiedzieć o nim w sposób wielowymiarowy. Kiedy ukazał się „Okularnik” ludzie mówili: Pani Kasiu, pani przesadza, co pani opowiada. Jaka Narodowa Hajnówka, jakie nacjonalizmy, przecież mamy takie sympatyczne, cieplutkie miasteczko, można zjeść babkę ziemniaczaną, zaśpiewa zespół folklorystyczny. A ja im odpowiadałam, że na zewnątrz owszem - wygląda to bardzo pięknie i to są fakty. Ale kiedy wejdzie się pod spód tej fasady i zobaczy, co się dzieje, to trochę tam kipi. Dopiero teraz, kiedy są te marsze (Żołnierzy Wyklętych), kiedy ostro dają do pieca, widać, że tak jest. Taką diagnozę próbowałam stworzyć już podczas pisania „Okularnika”. To już czwarte pokolenie młodych ludzi, którzy domagają się prawdy i to jest efekt tego wieloletniego milczenia, zakłamywania przez tyle lat historii, brali w tym udział wszyscy, cała społeczność. Proszę sobie wyobrazić, że ta ziemianka, w której były ukryte ciała zamordowanych wozaków była niedaleko wsi. Nie ma opcji, że ludzie którzy tam mieszkali, o ich nie wiedzieli. Trudno się dziwić, że potem młodzi ludzie wstają i mówią: my tego nie chcemy, to było kłamstwo. Dlatego gloryfikują Żołnierzy Wyklętych, nie są w stanie zaakceptować prawdy. Źle, że wrzucają wszystkich do jednego worka, bo każdy życiorys powinien być rozpatrywany indywidualnie.
- Pani daje diagnozę takiej społeczności wkładając w usta Duni znachorki słowa: „Białorusini pamiętają w cichości”…
- Patrząc na tę sprawę szerzej, myślę że to bardzo trudne dla ludzi, którzy tam żyją. Mieszkają na terenie Polski, a jednocześnie niby są Białorusinami. Myślę, że w większości przypadków oni są bardziej walczący o tę białoruskość, aniżeli ludzie mieszkający na Białorusi i to jest ten paradoks. Ale jak jest się mniejszością, to trzeba kolaborować ze wszystkimi, żeby móc funkcjonować, tak po prostu jest. Patrząc z perspektywy historii, to nacja dość łagodna, która woli przymknąć oko, woli milczeć, przecierpieć, przeczekać, aniżeli walczyć. Nigdy się z tym nie zgadzałam. Nie rozumiałam, dlaczego Białorusini nie zrobili żadnego powstania, a oni mówili, że robili, ale nie udało się. A może to są stereotypy? Jestem przeciwna generalizowaniu, z całą pewnością, gdyby dotyczyło to Żydów albo Ślązaków, ta sprawa nie byłaby tak długo skrywana. Można dyskutować czy to mit, klisza, ale rzeczywiście coś w tym jest. Jest pewien rodzaj strachu, właściwie dziedziczonego w genach, który nie pozwala tym ludziom na otwartą walkę, na mówienie o tym, na walkę o swoje poglądy. Przeczytałam te wszystkie dokumenty w IPN, zaczęłam jeździć po wsiach, i proszę sobie wyobrazić, że takich mniejszych pogromów było tam znacznie więcej. W lasach przez lata znajdowano kości, czaszki, możliwe, że rozwłóczyły je zwierzęta, a nigdy tych ludzi nie ekshumowano. Rozmawiałam na przykład z mężczyzną, który chciał postawić krzyż upamiętniający, że w tym miejscu zginęli ludzie, ale nie cała wieś prawosławna, co jest udokumentowane w IPN-ie, a kilka osób, i wszyscy lokalni o tym wiedzą. I mieszkańcy powiedzieli - jak chcesz, to sobie stawiaj, ale my nie będziemy brać w tym udziału, bo nie będziemy się narażać. Tego krzyża nie ma do tej pory.
- Jak pani może o sobie powiedzieć - Polka, Białorusinka, polska Białorusinka, prawosławna Polka?
- Całe życie uważałam się za Polkę, a z białoruskością musiałam się pogodzić. Całe życie walczyłam z tą ciapciakowatością Białorusinów, nie mogłam tego znieść. Gdybym ja miała taką historyczną sytuację jak oni, to zaraz bym powstanie zrobiła. Tak jak Powstanie Warszawskie, które nie miało kompletnie żadnego sensu historycznego, zostało zburzone miasto, zginęło mnóstwo ludzi, wybita inteligencja, ale ja rozumiem tych ludzi, bo oni walczyli o godność. Dla mnie to podstawa i nigdy nie rozumiałam konformizmu. Teraz, kiedy jestem starsza bardziej rozumiem sytuacje i konteksty historyczne, genezę tego problemu, to że przez długi czas nie mieli w ogóle żadnego państwa, myślę, że mam jakieś wschodnie korzenie, ale nie wiem czy tylko białoruskie? Myślę, że wszyscy jesteśmy mieszanką kulturową, nie ma czegoś takiego jak czysta krew. Zawiodę pana - czuję się stuprocentową Polką. Moje książki wychodzą też za granicą i tam odpowiadam tak samo - jestem Polką i nie mam potrzeby dokładania pochodzenia.
- I tak by tego nie zrozumieli
- No właśnie, natomiast z całą pewnością moja polska krew nie jest czysta.
- Mam wrażenie, że instytucje kultury w Białymstoku nie traktują pani poważnie. Czy miała pani jakieś propozycje spotkań po wydaniu „Florystki” (cała akcja powieści rozgrywa się w Białymstoku)?
- Przez całe lata byłam ignorowana. A myśli pan, że w Hajnówce jest inaczej? Nie skarżę się, ale to smutne i przykre, i zupełnie tego nie rozumiem.
- A może dlatego, że umieściła pani ulicę Wiślaną na Bojarach (śmiech)?
- Aha (śmiech) i myśli pan, że to dlatego?
- Tak! My tutaj kochamy Bojary. (śmiech)
- To przepraszam. W dodrukach poprawię, myśli pan że wtedy zaczną mnie zapraszać?
- Na pewno białostoczanie spotkają panią już za tydzień w Operze I Filharmonii Podlaskiej na targach książki. Pani bez ogródek przyznaje się w wywiadach, że na pisaniu bestsellerów można w Polsce zarobić.
- Jak najbardziej i można sobie dobrze żyć i mieć pieniądze na pisanie kolejnych książek. Wystarczy bardzo ciężko pracować i wiele lat wytrzymać. Nie jestem jakimś wyjątkiem, po prostu mówię o tym otwarcie.
- Wydawnictwo uwierzyło mocno w „Okularnika”. Objeżdżała pani Polskę mercedesem okularnikiem i rozdawała setki autografów.
- To była akcja skierowana do moich czytelników. Rozdałam pięć tysięcy egzemplarzy, a na to sobie może pozwolić autor bestsellerów taki jak ja i wynegocjować taką liczbę od wydawcy. Jeżeli w Polsce ktoś sprzedaje pięć tysięcy egzemplarzy, to wydanie takiej książki uważa się za sukces, a ja tyle rozdałam. Kiedy wyszły „Lampiony” z jednego Empiku wyniesiono wszystkie książki, jakie tam były i na wszystkich półkach stała tylko moja. Ta akcja poruszyła nawet moich zachodnich wydawców - Random House i Hachette. Robię to dla moich czytelników i uczestniczę w tych akcjach. Niektórzy autorzy chcą tylko napisać książkę i się schować, a ja bardzo lubię moich czytelników. Dla nich pracuję, żyję, staram się. Fajnie, że są media społecznościowe, bo jestem typem takiego pisarza jakim był Henryk Sienkiewicz. Gdyby w jego czasach był Facebook, to na pewno by na nim był. Jest typ autorów, którzy potrzebują kontaktu i informacji zwrotnych. Nie ma nic cenniejszego, kiedy przychodzi czytelnik po przeczytaniu książki i mówi o swoich emocjach. To nie muszą być same peany, konstruktywna krytyka jest bardzo budująca i pozwala mi na rozwijanie się, nie popełnianie tych samych błędów. Kiedy jest się zamkniętym na czytelników, to nie wróży dobrze autorowi, ponieważ wtedy może się zdarzyć pisanie w kółko tej samej książki.
- Zaryzykuje pani napisanie czegoś w innym gatunku?
- Oczywiście, mam już nawet plany wydawnicze do 2025 roku.
- Przyjedzie pani na Wielkanoc do Hajnówki?
- Już nie mam po co, bo moja mama jest w Warszawie.
- Pójdziecie o północy do cerkwi?
- Jak najbardziej.
- Z mamą i z córką?
- Nie wiem, czy moja mama da radę, natomiast my na pewno. Czasem mi tego brakuje. Głównie chodzi o klimat, mistykę, o to wszystko, co jest związane z metafizyczną stroną religii. Kwestie dotyczące reguł mniej mnie interesują, za to swego rodzaju „odklejenie” od rzeczywistości, poczucie świata duchowego jest dla mnie bardzo ważne.
- Wesołych Świąt i do zobaczenia w Białymstoku.
- Wesołych Świąt.
https://plus.poranny.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz