Musimy wreszcie zrozumieć, że giedroycizm to wytwór specyficznie polskiej patologii i jak byśmy nie podkreślali u siebie białoruskości Mickiewicza, afirmowali „białoruskiego” dziedzictwa w Białymstoku, to i tak dla Białorusinów Kościuszko pozostanie nie-Polakiem, nie-Polakiem pozostanie Mickiewicz, zaś Polacy na Białorusi będą się przyznawać do polskości w sposób nieuprawniony, bezpodstawny, nieautentyczny (kościelni Polacy, spolonizowani Białorusini etc.) – pisze Marcin Skalski.
Zła prasa, jaką zasłużenie cieszy się w Polsce
Republika Litewska i jej naród tytularny, wraz z renesansem banderyzmu na
Ukrainie, zakazem ekshumacji szczątków ofiar pomordowanych przez UPA, pozornie
trwale wykoleiły giedroycizm. Mit giedroyciowski – jak nazwał ów paradygmat
profesor Zbigniew Kurcz – wytracił impet za sprawą utraty statusu nietykalnego
w społeczeństwie polskim z jednej strony, z drugiej zaś – z uwagi na
rozjechanie się oczekiwań wyznawców rzeczonego mitu z rzeczywistością.
Szczególnie w środowiskach „na prawo” od PiS, a kresowych zwłaszcza, nie ma
wątpliwości co do nieprzystawalności giedroyciowskiego mitu do racji stanu w
stosunkach z Republiką Litewską oraz Ukrainą.
W tych ostatnich grupach nierzadko jednak można
zauważyć tęsknotę za swego rodzaju ersatzem giedroycizmu, który może i nie
przystaje do stosunków polsko-(nowo)litewskich, jak i polsko-ukraińskich, ale,
a nuż, sprawdzi się w stosunkach z Białorusią. Jak przekonamy się, jest to
odsłona dokładnie tej samej choroby, niezaleczonej traumy i bólów fantomowych,
której doświadczają zadeklarowani giedroyciści.
„Lietuvisi to tak naprawdę Żmudzini, a prawdziwi
Litwini to Białorusini” – możemy często wyczytać w dyskusjach prowadzonych z
udziałem osób poczuwających się – bardzo słusznie przecież – do związków z
dziedzictwem kresowym. „Prawdziwa Litwa to tak naprawdę Białoruś” – głosi
„prawda” objawiana zaraz potem przez samych Kresowian. „Białoruska tradycja
jest tak naprawdę tradycją litewską, a Białoruś – Litwą historyczną. To
właściwie oczywistość, ale dzisiaj pamiętają o tym głównie historycy” – pisał
na portalu Kresy24.pl jeden z jego publicystów w tekście pt. „Białorusini –
prawdziwi, historyczni Litwini”.
Autor rzeczywiście ma rację, gdy odmawia
Republice Litewskiej prawa do spuścizny Wielkiego Księstwa Litewskiego i to nie
tylko ze względów terytorialnych, jako że większą część dawnego WXL zajmuje
dziś Białoruś. Niestety, niejednokrotnie mamy do czynienia z pójściem na
skróty, polegającym na upartym trwaniu w poglądzie, że historyczna litewskość
wprawdzie leży na antypodach tego, czego nosicielem jest współczesna Republika
Litewska, ale na pewno też nie jest odsłoną polskości, z którą współcześni
Polacy mogliby się identyfikować, nie oglądając się na innych.
Zacznijmy od przyjęcia do wiadomości, że to nie
Polacy będą decydować, co jest „naprawdę” tradycją jakiegoś narodu – choćby i
żył on na terenach uważanych przez nas za polskie. Jeden z głównych grzechów
„polskiej polityki wschodniej”, czyli kontentowanie się sprawami
czwartorzędnymi, symbolicznymi, ma ujście także w stosunkach
polsko-białoruskich. Dla polskiej racji stanu ma to skutek tożsamy z próbą
wybierania Ukraińcom bohaterów, suflowania im Petlury „zamiast” Bandery – przy
czym to sami giedroyciści na Majdanie przekonywali przecież naszych wschodnich
sąsiadów, że ci mają prawo rządzić się suwerennie, a więc także w dziedzinie
polityki historycznej. Równie bezskuteczne jest przekonywanie Republiki
Litewskiej, że rzekoma wspólna historia z Polską ma skłonić jej władze do
zaniechania dyskryminacyjnej polityki wobec polskich autochtonów na
Wileńszczyźnie.
Przypomnijmy, że na początku lat ’90 jeden z
liderów antypolskiego bez wątpienia litewskiego ruchu przebudzenia etnicznego
Sąjūdis, a więc Vytautas Landsbergis, odbył jako głowa państwa litewskiego
(Rady Najwyższej RL) dwa spotkania ze Stanisławem Szuszkiewiczem, głową Rady
Najwyższej Białoruskiej SRR/Republiki Białoruś. Nie kto inny jak Józef Darski,
czyli występujący pod pseudonimem Jerzy Targalski, podaje, iż w trakcie
drugiego spotkania w dniach 3-4 stycznia 1992 roku obydwaj liderzy wspólnie
dyskutowali, jak przeciwdziałać polskiemu odrodzeniu narodowemu w Republice
Litewskiej oraz na Białorusi. Temat polskiej autonomii Wileńszczyzny, z której
świadomie wbrew rodakom zrezygnowały ówczesne rządy w Warszawie, wywołał nie
mniejszy popłoch w białoruskich kręgach narodowych, a to przecież te ostatnie
są adresatem oczekiwań związanych z obsadzaniem ich w roli „prawdziwych”
Litwinów, a więc w domyśle – innych niż Litwini „nieprawdziwi”, szowinistyczni,
zwani przekornie Lietuvisami. Nie może to dziwić, a przynajmniej nie
powinno dziwić tych, którzy mienią się historykami. Już na początku XX wieku
Antanas Smetona, późniejszy prezydent Litwy Kowieńskiej, tworu bez wątpienia
antypolskiego, mówił:
„Wilno stanowi centrum życia Litwinów, również może to być centrum
białoruskie. My nie będziemy walczyć o Wilno z Białorusinami, potrafimy się
zmieścić razem, dlatego że nie mamy agresywnych dążeń jak niektórzy. Co innego
Polacy: oni byli i są agresorami”.
Z kolei jak pisze o środowisku Zianona Paźniaka w Białoruskim Froncie
Narodowym profesor Zdzisław Julian Winnicki, „białoruskie kręgi
nacjonalistyczne w polskim odrodzeniu narodowym BSSR – RB widziały zagrożenie
dla tożsamości białoruskiej, a nawet integralności terytorialnej państwa”,
czego egzemplifikacją był sprzeciw białoruskich środowisk opozycyjnych wobec
upamiętnienia ostatniej bitwy podziemia poakowskiego na obszarze obecnej
Białorusi (w roku 1948) z udziałem por. Anatola Radziwonika „Olecha”. Warto
przy tym pamiętać, że por. Radziwonik był wyznania prawosławnego, zatem nie
dało się go obsadzić w roli stereotypowego Polaka-katolika, mogącego być
konfrontacyjnie nastawionym wobec Białorusinów, w większości przecież jego
współwyznawców. Jeden z opozycjonistów orientacji narodowej Aleś Kirkiewicz na łamach portalu Arche.by
porównał jednocześnie usunięcie krzyża ku czci por. Radziwonika z usunięciem
upamiętnienia Ukraińskiej Powstańczej Armii w polskich Hruszowicach. Stosunek
do Armii Krajowej i podziemia poakowskiego jest o tyle istotny, że dla miejscowych
Polaków cześć oddawana tym formacjom jest konstytutywna dla ich istnienia jako
zbiorowości o odrębnej tożsamości narodowej. Bez żywej pamięci o Armii
Krajowej, o podziemiu antysowieckim w latach powojennych, nie można mówić o
żywej polskości na Białorusi. Z kolei inny narodowy opozycjonista, wspierany
swego czasu finansowo przez Polskę, Franak Viachorka, rozpowszechniał mapy Białorusi z
Wilnem i Białymstokiem, za podstawę biorąc rzekome „etniczne oblicze” tych
terenów. Natomiast Pit Pawłow, współczesny białoruski wykonawca rockowy, mówił
podczas wizyty w Wilnie w 2009 roku:
„Bardzo
lubię to miasto, które przez 800 lat było białoruskie, a tylko przez 20 lat nad
Ostrą Bramą wisiała polska flaga, a teraz wisi litewska”.
W związku z powyższym uprawnione jest stwierdzenie, że dla białoruskich
narodowców, utożsamiających się z Wielkim Księstwem Litewskim, dawne WXL to po
prostu jedna z form państwowości białoruskiej, zaś to, co znajdowało się i
znajduje na jego obszarze, jest czymś, co naród białoruski posiada na
wyłączność. W ten sposób
traktowani są między innymi kompozytor Stanisław Moniuszko, Ignacy Domeyko,
Adam Mickiewicz czy Tadeusz Kościuszko, których polska świadomość
narodowa nie powinna ulegać wątpliwości w świetle elementarnych faktów.
Historyczny prezentyzm w postaci tworzenia z
Adama Mickiewicza Białorusina traci sens, gdy sięgniemy do znamiennego cytatu
wieszcza z „Ksiąg narodu i pielgrzymstwa polskiego”:
„Litwin i Mazur bracia są: czyż kłócą się bracia
o to, iż jednemu na imię Władysław, drugiemu Witowt? Nazwisko ich jedne jest:
nazwisko Polaków”.
Wątpliwości rozwiewa również sam tytuł dzieła,
który nawet osobom na tyle mało spostrzegawczym, że odmawiają polskości
Mickiewiczowi, powinien otworzyć oczy co do narodowości wieszcza. Trudno mówić
o litewskości poety inaczej, niż jako o uznaniu jej
przez samego autora za jedną z lokalnych odmian polskości, na równi z Mazurem,
Mazowszaninem.
Również Tadeusz Kościuszko, który – jak
zwracał uwagę profesor Andrzej Walicki –był zwolennikiem spolonizowania, w myśl
oświeceniowych idei unifikacji narodu na wzór jakobińskiej Francji, wszystkich
warstw społecznych w granicach z 1772 roku, nie nadaje się na bohatera
świadomego swej rzekomej białoruskości. Na rynku w Krakowie naczelnik składał
zaś następującą deklarację: „Ja, Tadeusz Kościuszko, przysięgam w obliczu Boga całemu
Narodowi Polskiemu, iż powierzonej mi władzy na niczyj prywatny ucisk nie
użyję, lecz jedynie jej dla obrony całości granic, odzyskania samodzielności
Narodu i ugruntowania powszechnej wolności używać będę”.
Tymczasem, pogardę dla faktów wyraził profesor
Zachar Szybieka, przedstawiciel „narodowej” opcji w białoruskiej
historiografii. W latach ’90 przedstawił on z perspektywy białoruskiej dylemat
„czy robimy historię na światowym poziomie, czy robimy swój naród”. Nie ma
wątpliwości, iż przypisywanie Mickiewiczowi czy Kościuszce
białoruskości w znaczeniu politycznym — jako wyraz poparcia dla
wyodrębnienia politycznego Białorusi — to wybór właśnie tej drugiej opcji
kosztem metodologii naukowej. W ten sposób w białoruskich podręcznikach szkolnych,
także z czasów łukaszenkowskich, możemy trafić na ilustrację „białoruskiej
husarii” [ilustracja do tekstu przedstawia „białoruskiego rotmistrza
husarskiego z XVII wieku”] i tym podobnych, o ile tylko operowały na obecnych
terytoriach Republiki Białoruś.
Dość jednak dodać, że Białorusini obecnie jako
zbiorowość to przede wszystkim w zdecydowanej większości materiał etnograficzny
zorganizowany w państwo bynajmniej nie dzięki odwołaniom do Wielkiego Księstwa
Litewskiego i rzekomej prawno-międzynarodowej ciągłości z tym tworem, której w
rzeczywistości nie ma. WXL na mocy Konstytucji 3 Maja zostało zunifikowane z
pozostałymi ziemiami jako Rzeczpospolita Polska, co potwierdzało stan faktyczny
istniejący już od kilku wieków. Białoruska Socjalistyczna Republika Radziecka
została w lipcu 1920 roku, po uprzednim upadku tzw. Lit-Biełu, powołana przez
bolszewików do życia niejako ad hoc w celu
przedstawienia się jako reprezentant interesów białoruskich przez Moskwę. W
sierpniu 1920 roku rozpoczęły się w Mińsku Litewskim (obecnie stolica
Białorusi) rokowania dotyczące traktatu pokojowego, zaś po przeniesieniu
rokowań do łotewskiej Rygi Rosyjska Socjalistyczna Federacyjna Republika
Radziecka reprezentowała także interesy BSRR. Dla porównania – Ukraina
radziecka była reprezentowana w Rydze przez własny, odrębny rząd. Niemniej, w
trakcie rokowań w komisji ds. terytorialnych udzielał się białoruski komunista
Aleś Czerwiakou. Jak z kolei pisze przytaczany wcześniej profesor Winnicki,
„likwidując emigracyjne struktury Białoruskiej Republiki Ludowej działacze
„rządu BNR”, w tym między innymi Cwikiewicz, Ł.Zajac, I.Prakulewicz oświadczyli
nawet, że „Radziecka Białoruś urzeczywistnia ideały narodowo-demokratyczne
narodu białoruskiego”. Wspomniana BRL, proklamowana w marcu 1918, nie uzyskała
jednak żadnego uznania międzynarodowego, mimo tego za „własne” terytorium
uznawała między innymi Wilno, Grodno i Białystok. Warto o tym wspomnieć o tyle,
iż 90. rocznicę powołania efemerycznego tworu uczcił niedawno sam Andrzej Duda,
co dowodzi jego faktycznej ignorancji w dziedzinie historii Europy Wschodniej.
Ponadto, specjalną uchwałę podjęła… Rada Miasta Białegostoku (!).
Jednakowoż współcześni Białorusini, jakkolwiek
totalitarna władza radziecka uniemożliwiła im w latach ’30 wytworzenie odrębnej
kultury i języka na pełną skalę, nie są żadnymi „prawdziwymi Litwinami”. Nie ma
łączności między WXL i Białoruską Republiką Ludową ani tym bardziej między WXL
i Białoruską SRR, która to niejako „stworzyła” współczesnych Białorusinów. Jak
pisał Ryszard Radzik w studium „Kim są Białorusini?”, na Białorusi nie
występuje w szerszej skali zjawisko białoruskiej tożsamości narodowej. Można
zatem stwierdzić, że mamy do czynienia z zarysowanym na mapie, choć realnie
istniejącym konturem, tworzącym współczesne państwo białoruskie – spadkobiercę
Białoruskiej SRR, przy czym jego treść, wnętrze, to przede wszystkim ludność
rosyjskojęzyczna, uznająca związki z Rosją i samą Rosję jako część wspólnej
cywilizacyjnej przestrzeni. Wyjątek stanowią właśnie Polacy na Białorusi,
będący przede wszystkim katolikami, nierzadko za sprawą katolicyzmu definiujący
swoją polskość w pierwszej kolejności w warunkach powszechnej indyferencji
narodowej na Białorusi. Oficjalnie jest ich 300 tysięcy, nieoficjalnie – być
może ponad milion. Warto przy tym dodać, że dla pozostałej ludności Białorusi
polskość jest czymś obcym, być może potencjalnie atrakcyjnym, ale nie własnym,
swojskim. Ludność ta ponadto internalizuje dziedzictwo Wielkiego
Księstwa Litewskiego nie jako polsko-białoruską czy białorusko-polską hybrydę,
lecz jako coś wyłącznie białoruskiego i to wykraczającego poza obecne granice
Republiki Białoruś. Jeżeli trzeba będzie, to dla zachowania
władzy i odrębności od Federacji Rosyjskiej obecny (i wieczny) białoruski
prezydent sięgnie po ten mit narodowy celem stworzenia samego narodu gotowego
bronić niezależnego państwa. Nie musi przy tym Aleksander Grigoriewicz w ten
mit wierzyć, ważne, by był jego wiarygodnym w oczach ludności nosicielem, zaś
przy apatycznym, biernym i powolnym społeczeństwie białoruskim nie musi to
stanowić problemu, o ile zachowa on dotychczasowe przymioty zapewniające mu
władzę. Nie ma co liczyć na to, że miejscowi Polacy zaczną być wówczas
traktowani jako współuczestnicy historii Wielkiego Księstwa-Białorusi, chyba że
zrezygnują z własnej polskości i staną się prawdziwymi Białorusinami niczym
Mickiewicz czy Kościuszko. Podkreślmy, że sam Łukaszenka, gdy zaznaczał
obecność Polaków na Białorusi jako coś akceptowalnego, mówił o nich jako ludziach
sowieckich, tzn. swoich.
Tymczasem, historia powojennego polskiego
podziemia niepodległościowego to przede wszystkim walka z Sowietami, zatem
lansowanie przez obecne władze jako bohaterów oddziałów NKWD walczących z
„bandytami” to zarazem cios w polskość. Jednocześnie obecne władze Białorusi
nie spieszą się, by Polakom rzeczywiście nadać podmiotowość, pozwalając jedynie
na dwie polskojęzyczne szkoły na kilkusettysięczną(!) mniejszość, zaś na te
obecnie istniejące stale się zamachując, grożąc ich co najmniej częściową
rusyfikacją. Ostatnią ostoją polskości pozostaje wówczas Kościół katolicki, ten
ulega jednak białorutenizacji, nierzadko przy aprobacie władz, które same
przecież język białoruski sprowadzają do roli dekoracji i folkloru, widząc w
nim potencjalne polityczne niebezpieczeństwo jako nośnik opozycyjności.
Gdzie się w takim razie podzieli historyczni
Litwini po wymarciu pokoleń Kościuszki czy Mickiewicza? Jak pisze Krzysztof
Buchowski w studium „Litwomani i polonizatorzy: mity,
wzajemne postrzeganie i stereotypy w stosunkach polsko-litewskich w pierwszej
połowie XX wieku”:
„Unia polsko-litewska w znaczeniu politycznym
trwała do końca XVIII w. Jednak w następnym stuleciu, mimo braku własnego
państwa, w świadomości ogółu Polaków umacniało się przekonanie o trwałym
charakterze związku Litwy i Polski oraz terytorialnej integralności wspólnej,
choć zniewolonej ojczyzny. Na ziemiach dawnej Rzeczypospolitej kształtowała się
kulturowa jedność mieszkańców, a wielu tradycyjnie pojmowanych Litwinów
odkrywało w sobie nowoczesną tożsamość narodową – stawało się Polakami” –
czytamy.
Nie będzie więc zaskoczeniem, że spadkobiercami
Wielkiego Księstwa Litewskiego są wszyscy ci mieszkańcy jego byłego terytorium,
którzy uważają się za Polaków. Bez wątpienia, gdyby tylko dzieło Konstytucji 3
Maja nie padło pod wpływem ciosów zewnętrznych, a Rzeczpospolita zdołałaby
przetrwać, to prawdopodobnie proces polonizacji dolnych warstw społeczeństwa
zaszedłby całkowicie naturalnie, być może z określoną stymulacją ze strony
państwa. Jedynie w warunkach rozbiorów mogły powstać na terenach dawnej
Rzeczypospolitej separatyzmy w postaci ruchu (nowo)litewskiego na Żmudzi i
Auksztocie czy też zachodnioukraińskiego na Rusi Czerwonej. Ruch białoruski,
rachityczny, ale też niejednoznaczny ideowo m.in. za sprawą tzw.
zapadnorusizmu, nie posiadał rozwiniętej bazy społecznej, nierzadko stanowiąc
zwykłą fascynację folklorem czy mową ludu, a nie postulaty natury politycznej.
Warto dodać, że blisko 100 lat po likwidacji państwa polskiego dumę z polskości
nosił w sobie Vincas Kudirka, twórca późniejszego hymnu narodowego Republiki
Litewskiej, z kolei Jonas Jablonskis – twórca gramatyki współczesnego języka
litewskiego – wspominał, że ojciec był dumny z niego, gdy umiał już mówić po
polsku, zaś Jonas Basanavičius, twórca fundamentalnego dla nowolitewskiej
świadomości narodowej pisma „Auszra”/„Aušra”, długo podpisywał się jako Jan
Basanowicz, a notatki robił w języku polskim. Przemożny wpływ polskości
wyraźnie zaznacza się wśród znacznie bardziej różniącego się etnosu
bałtyckiego, bałto-litewskiego i to blisko wiek po rozbiorach, kiedy to
wyłącznie z przyczyn politycznych, na użytek stworzenia nowoczesnego
litewskiego narodu, zaczęto bezwzględnie rugować polskie wpływy. Cóż więc
sądzić o tym, jaką supremację zdobyłaby polskość w sytuacji, w której jej
wpływom miały ulegać masy ludności mówiącej podobnym do polskiego językiem,
której elity stawały się w zależności od wyznania Polakami (katolicy) bądź
Rosjanami (prawosławni)? Pamiętajmy również, że zlikwidowana przez Rosję w roku
1839 unia z Rzymem, za sprawą czego wielu unitów odeszło wówczas do
prawosławia, była potencjalnym narzędziem polonizacji mas obrządku wschodniego.
Wspomniany Ryszard Radzik twierdzi z kolei, że „co najmniej do powstania
styczniowego w określeniu Litwin nie było niczego niepolskiego”.
Mówimy też o obszarach, które w swej zasadniczej,
rdzeniowej części, są do dziś etnicznie polskie bądź były polskie aż do
przeprowadzanych odgórnie akcji wynaradawiania bądź wręcz mordowania ludności
polskiej w wieku XX – Grodzieńszczyzna,
Wileńszczyzna aż po granicę łotewską (także po łotewskiej stronie na terenie historycznych Inflant Polskich),
a w okresie międzywojennym także Mińszczyzna w
Białoruskiej SRR i Kowieńszczyzna w Republice Litewskiej.
Trudno uznać rodaków tam mieszkających za kogoś, kogo polskość z racji
zamieszkiwania na terenach b. Wielkiego Księstwa Litewskiego byłaby czymś
wątpliwym, rozmytym bądź tym samym, co określony wariant białoruskości, o ile
rzeczywiście „Białorusini to prawdziwi Litwini”. Gdyby tak było, to ludność
polska byłaby po prostu Białorusinami, wówczas jednak nie moglibyśmy jej uznać
za pozostałość po Wielkim Księstwie Litewskim.
W związku z powyższym można stwierdzić, iż nawet
dla zadeklarowanych „antygiedroycistów” polskość nadal jest czymś zbyt wąskim,
zbyt wyjałowionym z pierwiastków etnicznie niepolskich, a zatem
nieautentycznym. W tym ujęciu autentyczna Polska to taka, którą z łatwością
można pozbawić przymiotu polskości, przeistaczając ją w Rzeczpospolitą
„wielonarodową”. U niektórych Kresowian elementarny solidaryzm narodowy, który
życie wspólnotowe ograniczałby w przypadku Białorusi wyłącznie do identyfikacji
z tamtejszymi Polakami, wciąż nie spełnia potrzeb i aspiracji w zakresie
własnej tożsamości. Twierdzenie, iż „prawdziwi Litwini to Białorusini” to nic
innego jak recydywa giedroycizmu w aksamitnej – bo pozornie nie
dowartościowującej lokalnego nacjonalizmu – postaci.
Zadziwia przy tym samobójcze upodobanie części
Polaków – już nie tylko jawnych wyznawców giedroycizmu, ale też jego nie do
końca świadomych zwolenników – do rozpaczliwego szukania adresatów koncepcji
„wspólnego dziedzictwa”. Nadal jest to przejaw odczuwania bólów
fantomowych po utraconym przez przodków imperium, które przegrało z
Rosją rywalizację o dominację w Europie Wschodniej. I tak, czym dla
giedroycistów jest koncepcja „Międzymorza” czy projekt integracji krajów
postrzeganych jako „wschodnia flanka NATO”, tym dla białorutenofilów jest
obsadzenie współczesnych Białorusinów w roli rzeczywistych (współ)spadkobierców
historycznej Litwy. Zawsze jednak mamy do czynienia z tym samym nonsensem,
którego głosiciele nie chcą się pogodzić z faktem, że zbiorowości – nawet o tak
wątłej podstawie historycznej, jak Białorusini – rywalizowały, rywalizują i
będą rywalizować o symboliczne panowanie nad historią jako narzędziem
uprawomocnienia politycznego panowania nad danym terytorium współcześnie. Skoro
już historia potoczyła się tak, że Białorusini posiadają swoje państwo, to
obecnie nie mają oni żadnego interesu w dopuszczaniu Polaków – szczególnie na
historycznych polskich Kresach – do partycypowania w dziedzictwie WXL. Musimy
wreszcie zrozumieć, że giedroycizm to wytwór specyficznie polskiej patologii i
jak byśmy nie podkreślali u siebie białoruskości Mickiewicza, afirmowali
„białoruskiego” dziedzictwa w Białymstoku, to i tak dla Białorusinów Kościuszko
pozostanie nie-Polakiem, nie-Polakiem pozostanie Mickiewicz, zaś Polacy na
Białorusi będą się przyznawać do polskości w sposób nieuprawniony,
bezpodstawny, nieautentyczny (kościelni Polacy, spolonizowani Białorusini etc.).
Białorutenofile nie pojmują przy tym, że wpływy
kulturowe, gospodarcze czy wreszcie polityczne polegają na takiej czy innej
projekcji siły, a nie na koncesjach w zakresie własnej pamięci historycznej, a
więc czynnika konstytutywnego dla zbiorowości chcącej być narodem. Jeśli bowiem
Mickiewicz nie był pełnowartościowym Polakiem, to skąd właściwie pochodzimy, od
kogo się wywodzimy i kim jesteśmy dzisiaj?
Marcin
Skalski, https://kresy.pl/publicystyka/czy-bialorusini-sa-prawdziwymi-litwinami-o-giedroycizmie-tylnymi-drzwiami-wchodzacym/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz